Polskiej premiery Betelgezy [org. Betelgeuse] wyczekiwalem z wielka niecierpliwoscia. Aby unaocznic, jak wielkie nadzieje pokladalem wobec tego komiksu, musze poruszyc kwestie protoplasty - Aldebarana. W skrocie: Aldebaran to jedna z najwspanialszych historii s-f, z jakimi sie zetknalem - i to nie tylko w komiksie. Mile chwile, fale dreszczy, lektura absorbujaca w sposob absolutny.
Aldebaran w wyjatkowy sposob opowiada historie swiezo skolonizowanej planety. W czym tkwi specyfika? W science fiction motyw "podboju" kosmosu kojarzy nam sie z procesem bazujacym na zaawansowanej technologii, bez ktorej ludzkosc nie bylaby w stanie zaadaptowac sie do nowych, czesto nieprzyjaznych swiatow. Widzimy jak kilkukilometrowej dlugosci statek kosmiczny laduje na niezamieszkalej planecie. Natychmiast nastepuje desant. Ze srodka wychodza tysiace ludzi, ciagnac za soba akurat tyle sprzetu, by w ciagu tygodnia moc przeksztalcic dziewicza kraine w baze wydobywcza mineralow albo osrodek wypoczynkowy. Ten algorytm nie zadzialal w przypadku Aldebarana. Osiedlency stracili lacznosc z Ziemia, tworzac osamotniony bastion gdzies na koncu wszechswiata. Ludzie na Aldebaranie doswiadczyli regresji na wielu polach rozwoju. Proste pojazdy napedzane para badz tzw. impetem kapcia zamiast poduszkowcow, bron tradycyjna zamiast laserowej, szalasy i proste chaty na miejsce wymyslnych, kopulastych siedzib mieszkalnych sterowanych zaawansowana elektronika.
Podejrzewam, ze nie bez przypadku, swiat przedstawiony kojarzy sie z ziemska Ameryka Poludniowa. Autor - LEO [Luis Eduardo de Oliveira], jako glownego wzroca uzyl prawdopodobnie ojczystej Brazylii. To by sie zgadzalo. Aldebaran bardzo przypomina cieple kraje, gdzie dzika przyroda wciaz dominuje nad cywilizacja. Oczywiscie planeta dorobila sie juz kilku duzych miast, funkcjonujacych prawie tak samo jak ziemskie odpowiedniki [ruch uliczny, obecnosc instytucji, mediow itd.], lecz w przewazajacej wiekszosci wciaz pozostaje dzika i niezbadana. Jak mozna wywnioskowac, najwiekszym marzeniem mieszkancow, zwlaszcza nowych pokolen, jest ponowny kontakt z Ziemianami. Okazuje sie, ze aby bylo to mozliwe, musi nastapic kataklizm, ktory juz na poczatku pierwszego tomu nadaje fabule survivalowy charakter wielkiej przygody. Potem napiecie juz tylko rosnie, jak w filmach Hitchcocka.
Aldebaran uwazam za wyjatkowy wlasnie z uwagi na te wielka przygode oraz dziecieca radosc, jaka plynie z czytania. Obcujac z niezwykla flora i fauna planety, zapominalem o swiecie. Ponadto bardzo przywiazalem sie do bohaterow - banalnych, a takze zbyt wyidealizowanych, przez co nienaturalnych. Nie szkodzi. Nie kazdy musi byc jak Ellen Ripley. Protagonisci Aldebarana, zwlaszcza najwazniejsza dwojka, sa rownie piekni fizycznie co praworzadni. Milo popatrzec zwlaszcza na Kim, na punkcie, ktorej mam obsesje, dzielac ja z samym... LEO. Dlaczego uwazam, ze autor ma bzika na punkcie wlasnej bohaterki? Odpowiedzi na to pytanie udziela lektura Betelgezy, gdzie Kim gra pierwsze skrzypce... czesto w neglizu. Yeah!
Betelgeza, bedac bezposrednia kontynuacja Aldebarana, ciagnie kwestie poruszone w poprzedniku, dodajac kilka wlasnych. Charakter opowiesci w zasadzie sie nie zmienia. Na kolejnej planecie pojawil sie zarodek ludzkosci, ale znowu cos poszlo nie tak. Zadanie do wykonania - rozwiazac lokalne problemy, a takze znalezc odpowiedzi na pytania postawione w trakcie przygody na Aldebaranie. Biedna, mala Kim w roli przodownika waznej ekspedycji, ktora sama w sobie stanowi doskonaly material na adaptacje filmowa. Ku mojej uciesze, autor obronil sie jako scenarzysta, przedstawiajac historie w sposob spojny i wolny od bezsensu. Nie liczac kilku naiwnych sytuacji, w segmencie fabularnym udalo sie niczego nie sknocic, a przed przystapieniem do lektury tego obawialem sie najbardziej.
W odroznieniu od poprzednika, Betelgeza w pierwszej kolejnosci ukazuje zgubny wplyw czlowieka na przyrode [nie tyle dzialalnosci, co samej jego obecnosci], a dopiero w drugiej pejoratywne korelacje miedzyludzkie. Mozna smialo powiedziec, ze historia niesie ze soba jasne przeslanie i nie trzeba wielkich talentow interpretatorskich, by je przed soba odslonic. To bardzo odwazne. Odnosze wrazenie, ze w dzisiejszych czasach sztuka o prostej wymowie traktowana jest jako rzecz nizszej kategorii. Krytyczne uwagi plyna zwlaszcza z ust internetowych krzykaczy, ktorzy tonac w odmetach wlasnej ignorancji mieszaja z blotem wszystko, co wydaje sie niezbyt ambitne i wtorne. Zapominaja, ze dobra, niczym nieskrepowana rozrywka takze moze byc srodkiem otwierajacym umysl. Koniec komunikatu. Pomowmy jeszcze chwile o Betelgezie.
Do szalenstwa zakochalem sie w stylu LEO, poczawszy od kreski, na kolorach konczac. Brak w nim wodotryskow, przez co cierpi czasami potraktowany po macoszemu drugi plan. Niemniej, caloksztalt prezentuje sie rewelacyjnie. To po prostu solidny warsztat, mnogosc zachwycajacych scen, bazujacych zwlaszcza na fantazji kreowania swiata, flory i fauny. Na ostatnich stronach wydawnictwo zamiescilo nawet Bestiariusz, zawierajacy szkice wiekszosci stworzen, jakie spotykamy w kadrach komiksu. Podpisy pod rysunkami wyjasniaja, wygladem ktorych ziemskich zwierzat inspirowal sie autor, tworzac "zoo" Betelgezy. Podobnie jak w Aldebaranie, same strzaly w dziesiatke. Bez wzgledu na to, czy mamy do czynienia z malym owadem, czy majestatycznym kolosem, takim jak pustynny wieloryb. Jeszcze slowo o kolorach. Barwy zostaly nalozone bezposrednio, nie widac wiec najmniejszej ingerencji programu graficznego. Kolorowania komputerowego szczerze nienawidze i bardzo ciesze sie z kazdego wspolczesnego komiksu, wolnego od nachalnej i pozbawionej wyrazu obrobki cyfrowej.
Mozna jednoznacznie stwierdzic, ze w Betelgezie wszystkiego jest wiecej. Rowniez tego, co w Aldebaranie denerwowalo. Drazni przede wszystkim egzaltacja na kazdym kroku, gornolotnosc w zachowaniu postaci [dobrych i zlych]. Pustoslowie wyplywajace galonami z ust bohaterow potrafi skutecznie odwrocic uwage od tego, co w komiksie najwazniejsze - niecodziennej przygody podszytej niepokojaca atmosfera obcowania z nieznanym. Rownie dekoncentrujaca jest w komiksie wszechobecna golizna. Klaty, cycki i tylki swieca z okolo 30% kadrow. Aldebaran nie byl az tak "rozbierany". Wedlug mnie W Betelgezie przekroczono subtelna granice dobrego smaku. Scen kipiacych erotyzmem, podobnie jak watkow milosnych jest po prostu za duzo. Momentami odnosilem wrazenie, ze niebezpieczna wyprawa, jakiej podejmuje sie Kim z kompanami, to tak naprawde studencka impreza, na ktorej co piec minut ktos kogos zalicza. Nie, nie jestem swietoszkiem. Byc moze LEO, badajac rynek doszedl do wniosku, ze glownymi odbiorcami jego komiksow sa ludzie mlodzi i postanowil pojsc im na reke. Nie tedy droga. Jedna z bohaterek zostala postrzelona. Fantastycznie! Nie ma jak krew, pot i lzy. Tylko dlaczego zostala potrzelona akurat w polowie drogi pomiedzy pepkiem a kroczem? Ciekaw tez jestem, ile osob uznaloby za lekko obsceniczne kadry, na ktorych Kim dosiada Yuma [vide okladka]? Takich "smaczkow" jest w komiksie pelno.
W Betelgezie zabraklo mi troche pierwszoosobowej narracji, ktora co prawda wystepuje, lecz niestety w sladowych ilosciach. W Aldebaranie bardzo przyspieszyla proces identyfikacji Marca, czlowieka numer jeden tamtej opowiesci.
Oto, co mialem komiksowi do zarzucenia. To tak naprawde kropla w morzu pozytywnych doznan, jakimi Betelgeza epatuje. Lektura nie wymaga wkladu intelektualnego. Opowiesc o Betelgezie po prostu sie chlonie. Niewymagajaca i szalenie przystepna rozrywka. Szkoda, ze taka krotka - te 250 stron bez najmniejszych oznak znuzenia mozna zaliczyc podczas jednego posiedzenia. Niedlugo bede pewnie czytac jeszcze raz. LEO nigdy dosc. Bardzo ciesze sie, ze nie zignorowano jego komiksow w Polsce. Mam wielka nadzieje, ze to nie koniec. W fazie powstawania wciaz znajduje sie Antares. Kiedy ostatnia czesc trylogii zostanie ukonczona [pewnie dopiero za pare lat], bede mocno trzymac kciuki, by Egmont wydal ja w serii Science Fiction, podobnie jak dotychczas Aldebaran, Wieczna Wojne, Betelgeze, a juz niebawem Sky Doll.
Aldebaran w wyjatkowy sposob opowiada historie swiezo skolonizowanej planety. W czym tkwi specyfika? W science fiction motyw "podboju" kosmosu kojarzy nam sie z procesem bazujacym na zaawansowanej technologii, bez ktorej ludzkosc nie bylaby w stanie zaadaptowac sie do nowych, czesto nieprzyjaznych swiatow. Widzimy jak kilkukilometrowej dlugosci statek kosmiczny laduje na niezamieszkalej planecie. Natychmiast nastepuje desant. Ze srodka wychodza tysiace ludzi, ciagnac za soba akurat tyle sprzetu, by w ciagu tygodnia moc przeksztalcic dziewicza kraine w baze wydobywcza mineralow albo osrodek wypoczynkowy. Ten algorytm nie zadzialal w przypadku Aldebarana. Osiedlency stracili lacznosc z Ziemia, tworzac osamotniony bastion gdzies na koncu wszechswiata. Ludzie na Aldebaranie doswiadczyli regresji na wielu polach rozwoju. Proste pojazdy napedzane para badz tzw. impetem kapcia zamiast poduszkowcow, bron tradycyjna zamiast laserowej, szalasy i proste chaty na miejsce wymyslnych, kopulastych siedzib mieszkalnych sterowanych zaawansowana elektronika.
Podejrzewam, ze nie bez przypadku, swiat przedstawiony kojarzy sie z ziemska Ameryka Poludniowa. Autor - LEO [Luis Eduardo de Oliveira], jako glownego wzroca uzyl prawdopodobnie ojczystej Brazylii. To by sie zgadzalo. Aldebaran bardzo przypomina cieple kraje, gdzie dzika przyroda wciaz dominuje nad cywilizacja. Oczywiscie planeta dorobila sie juz kilku duzych miast, funkcjonujacych prawie tak samo jak ziemskie odpowiedniki [ruch uliczny, obecnosc instytucji, mediow itd.], lecz w przewazajacej wiekszosci wciaz pozostaje dzika i niezbadana. Jak mozna wywnioskowac, najwiekszym marzeniem mieszkancow, zwlaszcza nowych pokolen, jest ponowny kontakt z Ziemianami. Okazuje sie, ze aby bylo to mozliwe, musi nastapic kataklizm, ktory juz na poczatku pierwszego tomu nadaje fabule survivalowy charakter wielkiej przygody. Potem napiecie juz tylko rosnie, jak w filmach Hitchcocka.
Aldebaran uwazam za wyjatkowy wlasnie z uwagi na te wielka przygode oraz dziecieca radosc, jaka plynie z czytania. Obcujac z niezwykla flora i fauna planety, zapominalem o swiecie. Ponadto bardzo przywiazalem sie do bohaterow - banalnych, a takze zbyt wyidealizowanych, przez co nienaturalnych. Nie szkodzi. Nie kazdy musi byc jak Ellen Ripley. Protagonisci Aldebarana, zwlaszcza najwazniejsza dwojka, sa rownie piekni fizycznie co praworzadni. Milo popatrzec zwlaszcza na Kim, na punkcie, ktorej mam obsesje, dzielac ja z samym... LEO. Dlaczego uwazam, ze autor ma bzika na punkcie wlasnej bohaterki? Odpowiedzi na to pytanie udziela lektura Betelgezy, gdzie Kim gra pierwsze skrzypce... czesto w neglizu. Yeah!
Betelgeza, bedac bezposrednia kontynuacja Aldebarana, ciagnie kwestie poruszone w poprzedniku, dodajac kilka wlasnych. Charakter opowiesci w zasadzie sie nie zmienia. Na kolejnej planecie pojawil sie zarodek ludzkosci, ale znowu cos poszlo nie tak. Zadanie do wykonania - rozwiazac lokalne problemy, a takze znalezc odpowiedzi na pytania postawione w trakcie przygody na Aldebaranie. Biedna, mala Kim w roli przodownika waznej ekspedycji, ktora sama w sobie stanowi doskonaly material na adaptacje filmowa. Ku mojej uciesze, autor obronil sie jako scenarzysta, przedstawiajac historie w sposob spojny i wolny od bezsensu. Nie liczac kilku naiwnych sytuacji, w segmencie fabularnym udalo sie niczego nie sknocic, a przed przystapieniem do lektury tego obawialem sie najbardziej.
W odroznieniu od poprzednika, Betelgeza w pierwszej kolejnosci ukazuje zgubny wplyw czlowieka na przyrode [nie tyle dzialalnosci, co samej jego obecnosci], a dopiero w drugiej pejoratywne korelacje miedzyludzkie. Mozna smialo powiedziec, ze historia niesie ze soba jasne przeslanie i nie trzeba wielkich talentow interpretatorskich, by je przed soba odslonic. To bardzo odwazne. Odnosze wrazenie, ze w dzisiejszych czasach sztuka o prostej wymowie traktowana jest jako rzecz nizszej kategorii. Krytyczne uwagi plyna zwlaszcza z ust internetowych krzykaczy, ktorzy tonac w odmetach wlasnej ignorancji mieszaja z blotem wszystko, co wydaje sie niezbyt ambitne i wtorne. Zapominaja, ze dobra, niczym nieskrepowana rozrywka takze moze byc srodkiem otwierajacym umysl. Koniec komunikatu. Pomowmy jeszcze chwile o Betelgezie.
Do szalenstwa zakochalem sie w stylu LEO, poczawszy od kreski, na kolorach konczac. Brak w nim wodotryskow, przez co cierpi czasami potraktowany po macoszemu drugi plan. Niemniej, caloksztalt prezentuje sie rewelacyjnie. To po prostu solidny warsztat, mnogosc zachwycajacych scen, bazujacych zwlaszcza na fantazji kreowania swiata, flory i fauny. Na ostatnich stronach wydawnictwo zamiescilo nawet Bestiariusz, zawierajacy szkice wiekszosci stworzen, jakie spotykamy w kadrach komiksu. Podpisy pod rysunkami wyjasniaja, wygladem ktorych ziemskich zwierzat inspirowal sie autor, tworzac "zoo" Betelgezy. Podobnie jak w Aldebaranie, same strzaly w dziesiatke. Bez wzgledu na to, czy mamy do czynienia z malym owadem, czy majestatycznym kolosem, takim jak pustynny wieloryb. Jeszcze slowo o kolorach. Barwy zostaly nalozone bezposrednio, nie widac wiec najmniejszej ingerencji programu graficznego. Kolorowania komputerowego szczerze nienawidze i bardzo ciesze sie z kazdego wspolczesnego komiksu, wolnego od nachalnej i pozbawionej wyrazu obrobki cyfrowej.
Mozna jednoznacznie stwierdzic, ze w Betelgezie wszystkiego jest wiecej. Rowniez tego, co w Aldebaranie denerwowalo. Drazni przede wszystkim egzaltacja na kazdym kroku, gornolotnosc w zachowaniu postaci [dobrych i zlych]. Pustoslowie wyplywajace galonami z ust bohaterow potrafi skutecznie odwrocic uwage od tego, co w komiksie najwazniejsze - niecodziennej przygody podszytej niepokojaca atmosfera obcowania z nieznanym. Rownie dekoncentrujaca jest w komiksie wszechobecna golizna. Klaty, cycki i tylki swieca z okolo 30% kadrow. Aldebaran nie byl az tak "rozbierany". Wedlug mnie W Betelgezie przekroczono subtelna granice dobrego smaku. Scen kipiacych erotyzmem, podobnie jak watkow milosnych jest po prostu za duzo. Momentami odnosilem wrazenie, ze niebezpieczna wyprawa, jakiej podejmuje sie Kim z kompanami, to tak naprawde studencka impreza, na ktorej co piec minut ktos kogos zalicza. Nie, nie jestem swietoszkiem. Byc moze LEO, badajac rynek doszedl do wniosku, ze glownymi odbiorcami jego komiksow sa ludzie mlodzi i postanowil pojsc im na reke. Nie tedy droga. Jedna z bohaterek zostala postrzelona. Fantastycznie! Nie ma jak krew, pot i lzy. Tylko dlaczego zostala potrzelona akurat w polowie drogi pomiedzy pepkiem a kroczem? Ciekaw tez jestem, ile osob uznaloby za lekko obsceniczne kadry, na ktorych Kim dosiada Yuma [vide okladka]? Takich "smaczkow" jest w komiksie pelno.
W Betelgezie zabraklo mi troche pierwszoosobowej narracji, ktora co prawda wystepuje, lecz niestety w sladowych ilosciach. W Aldebaranie bardzo przyspieszyla proces identyfikacji Marca, czlowieka numer jeden tamtej opowiesci.
Oto, co mialem komiksowi do zarzucenia. To tak naprawde kropla w morzu pozytywnych doznan, jakimi Betelgeza epatuje. Lektura nie wymaga wkladu intelektualnego. Opowiesc o Betelgezie po prostu sie chlonie. Niewymagajaca i szalenie przystepna rozrywka. Szkoda, ze taka krotka - te 250 stron bez najmniejszych oznak znuzenia mozna zaliczyc podczas jednego posiedzenia. Niedlugo bede pewnie czytac jeszcze raz. LEO nigdy dosc. Bardzo ciesze sie, ze nie zignorowano jego komiksow w Polsce. Mam wielka nadzieje, ze to nie koniec. W fazie powstawania wciaz znajduje sie Antares. Kiedy ostatnia czesc trylogii zostanie ukonczona [pewnie dopiero za pare lat], bede mocno trzymac kciuki, by Egmont wydal ja w serii Science Fiction, podobnie jak dotychczas Aldebaran, Wieczna Wojne, Betelgeze, a juz niebawem Sky Doll.
PR
Zaczne z grubej rury. Po pierwsze: nigdy wiecej. Po drugie:
prosze o chwile uwagi. Po trzecie:
Amerykanski sklep internetowy GOAT Store mialem ochote przetestowac od dawna, ale przez ostatnie kilka miesiecy serwis przechodzil modernizacje. Drobne zakupy robil tam wczesniej znajomy i, zdaje sie, byl zadowolony. GOAT STORE posiada w swojej ofercie mase ciekawych, a niekiedy trudno dostepnych gier, konsol i akcesoriow, glownie z epoki 8/16-bit. Strona sklepu prezentuje sie prosto i przejrzyscie. Bez zbednych omamiaczy i oczojebnych reklam. Sklania to ku wnioskom, ze interes prowadzony jest przez porzadnych ludzi. Idac dalej tym tokiem myslenia, mozna spodziewac sie rownie porzadnego i starannie wyselekcjonowanego towaru. Jak sie okazalo, nie jest tak pieknie jak wyglada na pierwszy rzut oka.
Zlozylem zamowienie. Bardziej w ramach sprawdzenia, czy GOAT Store jest wartym uwagi zrodlem gier i pochodnych. Zdecydowalem sie na nowy joypad i uzywana gre. Po chwili dolozylem jeszcze jedna, ale przy finalizacji zamowienia stwierdzilem, ze koszt wysylki przerosnie moje mozliwosci finansowe. Przedmiot nr 3 usunalem wiec z koszyka. Jak sie potem okazalo, postapilem slusznie. Sklep moglby wysylac sporo taniej. Zostalem oszukany na 4 dolary, dowod znajduje sie na jednym ze zdjec. Podejrzewam, ze skala przekretu zwieksza sie wprost proporcjonalnie wraz ze wzrostem wagi przesylki. Im wiecej kupisz, tym wiecej wyciagna od ciebie na rzekome oplaty pocztowe.
Kolejne rozczarowanie po odbiorze przesylki dotyczylo sposobu, w jaki zapakowane zostaly gadzety. Zwykla koperta babelkowa, ktora, o czym kazdy wiedziec powinien, nie stanowi zlotego srodka do zabezpieczania towaru na czas transportu. Pad z gra wepchniete luzem. Zero usztywnienia i brak dodatkowego wypelnienia. Nowy kontroler z delikatnymi, blyszczacymi elementami obudowy z pewnoscia powycieral sie w podrozy - mial w koncu bezposredni kontakt z kanciastym pudelkiem z gra. Nikt normalny nie pakuje w ten sposob niezafoliowanych przedmiotow.
Prawdziwy szok nastapil dopiero gdy dobralem sie do zawartosci. Pad faktycznie nowy i w zasadzie nie mialem zastrzezen, poza drobnymi mankamentami, wynikajacymi z konstrukcji kontrolera. Wina ewidentnie lezy po stronie producenta, a nie sklepu, wiec nie czepiam sie. Bardzo nieprzyjemne chwile przezylem gdy zetknalem sie z gra na Sega Genesis. Dragon's Fury wg deklaracji zawartych w opisie mialo byc w dobrym stanie ogolnym. Jesli sam mialbym wystawic note w skali szkolnej, byloby to naciagane 2/6... GOAT Store stostuje skale dwustopniowa [good, bad], a ja liczylem na rzetelnosc i przyzwoitosc. Powinieniem byl dopytac sie o szczegoly, jak zawsze czynie, kupujac w sieci uzywane gry.
Na pudelku widac slad po ulamanym, plastikowym hangerze. Rozumiem, ze ten wystajacy element mogl komus przeszkadzac... ale zeby od razu rwac?! W srodku wiejska zabawa. Z otwartego pudelka unosi sie zapach pokoju podrostka, czesto nawiedzanego przez kolegow ze smierdzacymi skarpetami. Manual powyginany i nieswiezy. Rewers pomazany dlugopisem. Pewnie czyjs numer telefonu. Gotuje mi sie krew. Gdybym o tym wiedzial, natychmiast zrezygnowalbym z zakupu. Widocznie ludziom z GOAT Store nie przeszkadzaja napisy. Notuja gdzie podadnie. Czasem na czolach wlasnych zon.
Najwieksza uczta dla oka okazal sie byc cartridge. Naklejka miejscami powycierana. Obudowa zapaskudzona resztkami jedzenia [sos do hamburgerow, czekolada, cynamon z gaci, gile z nosa] i brudem, na ktorego grubej warstwie lada moment zaczelyby pojawiac sie zlozone formy zycia. Calosc szorowalem i dezynfekowalem pol dnia. Osobiscie wstydzilbym sie oddawac tak zasyfiony egzemplarz za darmo, a co dopiero sprzedawac. Niemalo roboty mialem rowniez ze stykami carta. Zal bylo patrzec jak bardzo sa zabrudzone i zniszczone. Czesciowo zazegnalem problem, uruchamiajac niezwodny smar technologiczny McKenic oraz zestaw wacikow wraz z delikatna szmatka, podprowadzona z pracy.
Dragon's Fury poswiece kiedys odrebny wpis. Nie mam ochoty obcowac z nabytym niedawno egzemplarzem. Jest po prostu zbyt zniszczony. W moim zyciu nie ma miejsca dla zaniedbanych rzeczy. Gra byla tania, ale co z tego? Wolalbym zaplacic dwa albo trzy razy wiecej za dobrze zachowany egzemplarz. I zrobie to, gdy nadejdzie okazja. Mimo wszystko wrazenia z gry, zgodnie z oczekiwaniami, bardzo pozytywny. Dragon's Fury to pozycja legendarna wsrod pinballi, ktorych bardzo brakuje mi w dzisiejszych czasach. Dawniej od raz za razem wychodzilo cos porzadnego, nie tylko na konsole. Na PC zagrywalem sie w Timeshock i Big Race USA. Szkoda, ze tengenowska wersja DF przeznaczona na rynek amerykanski zostala okrojona i ocenzurowana w stosunku do japonskiego oryginalu na Mega Drive. Niestety, w przypadku zakupu tego drugiego nalezy liczyc sie ze sporym wydatkiem.
Dragon's Fury uruchomilem na kupionym kiedys za grosze klonie Mega Drive 2. Sprzet zostal wykonany nieporownywalnie slabiej niz oryginal [cienki, trzeszczacy plastik, brak ekranowania], rozni sie tez nieco elektronika na plycie glownenj. Ma jednak swoje plusy - dziala bezproblemowo, a poza tym nie posiada blokady regionalnej, zatem idealnie nadaje sie do szybkich testow importowanych gier. O dziwno, dziala z kablem RGB, ale nie sposob uzyskac w ten sposob dzwieku [brak obslugi stereow klonie?]. Jak wyglada gra, widac na fotografiach. Stoly, zwlaszcza bonusowe, sa naprawde klimatyczne i zaprojektowane z fantazja. Duzo dzwiekow, bonusow i przeszkadzajek. Atmosfera niczego sobie. Cel gry - zdobyc miliard punktow. Gdy zalatwie ladniejsze wydanie, przesiedze z Dragon's Fury pare tygodni.
Przy okazji przetestowalem rowniez nowy joypad. Szczerze mowiac spodziewalem sie kontrolera tak solidnego, jak wersja europejska. Duzego, wygodnego, obudowanego w chropowaty, trwaly plastik. Az tak dobrze nie jest. Pad stanowi calkowite przeciwienstwo palowskiego odpowiednika. Jest sporo mniejszy i lekki, z krotszym przewodem, ktory moglby nie byc taki sztywny [sciaga pada w dol]. Przyciski fire, jak na moj gust, maja stanowczo zbyt wysoki skok, a krzyzak za duze luzy. Poczatkowo odnioslem wrazenie, ze osadzono go nie na tym pietrze co trzeba. Szybko sie przyzwyczailem. Poza drobnymi mankamentami, musze przyznac, ze gra sie bardzo wygodnie. Nawet przy dluzszych posiedzeniach nie ma mowy o bolu palcow.
Mam juz podobne kontrolery, ale pochodza z klonow Mega Drive 2 i Famicoma i naprawde ciezko nimi grac. Programowalny [Normal / Turbo / Slow] jest o niebo lepszy, ale do idealu troche brakuje. Po ~20 godzinach grania najbardziej dokucza jakosc plastiku i toporny przewod, co stanowilo zarazem najwieksza bolaczke padow-podrobek. Kupilbym jeszcze ze dwie sztuki. Kontrolery do Mega Drive 2 mozna z powodzeniem wykorzystac w kilku innych platformach. Kupilbym, gdyby jedyna sensowna propozycja cenowa nie znajdowala sie w ofercie The GOAT Store, z ktorego to sklepu nigdy wiecej niczego nie zamowie.
prosze o chwile uwagi. Po trzecie:
Amerykanski sklep internetowy GOAT Store mialem ochote przetestowac od dawna, ale przez ostatnie kilka miesiecy serwis przechodzil modernizacje. Drobne zakupy robil tam wczesniej znajomy i, zdaje sie, byl zadowolony. GOAT STORE posiada w swojej ofercie mase ciekawych, a niekiedy trudno dostepnych gier, konsol i akcesoriow, glownie z epoki 8/16-bit. Strona sklepu prezentuje sie prosto i przejrzyscie. Bez zbednych omamiaczy i oczojebnych reklam. Sklania to ku wnioskom, ze interes prowadzony jest przez porzadnych ludzi. Idac dalej tym tokiem myslenia, mozna spodziewac sie rownie porzadnego i starannie wyselekcjonowanego towaru. Jak sie okazalo, nie jest tak pieknie jak wyglada na pierwszy rzut oka.
Zlozylem zamowienie. Bardziej w ramach sprawdzenia, czy GOAT Store jest wartym uwagi zrodlem gier i pochodnych. Zdecydowalem sie na nowy joypad i uzywana gre. Po chwili dolozylem jeszcze jedna, ale przy finalizacji zamowienia stwierdzilem, ze koszt wysylki przerosnie moje mozliwosci finansowe. Przedmiot nr 3 usunalem wiec z koszyka. Jak sie potem okazalo, postapilem slusznie. Sklep moglby wysylac sporo taniej. Zostalem oszukany na 4 dolary, dowod znajduje sie na jednym ze zdjec. Podejrzewam, ze skala przekretu zwieksza sie wprost proporcjonalnie wraz ze wzrostem wagi przesylki. Im wiecej kupisz, tym wiecej wyciagna od ciebie na rzekome oplaty pocztowe.
Kolejne rozczarowanie po odbiorze przesylki dotyczylo sposobu, w jaki zapakowane zostaly gadzety. Zwykla koperta babelkowa, ktora, o czym kazdy wiedziec powinien, nie stanowi zlotego srodka do zabezpieczania towaru na czas transportu. Pad z gra wepchniete luzem. Zero usztywnienia i brak dodatkowego wypelnienia. Nowy kontroler z delikatnymi, blyszczacymi elementami obudowy z pewnoscia powycieral sie w podrozy - mial w koncu bezposredni kontakt z kanciastym pudelkiem z gra. Nikt normalny nie pakuje w ten sposob niezafoliowanych przedmiotow.
Prawdziwy szok nastapil dopiero gdy dobralem sie do zawartosci. Pad faktycznie nowy i w zasadzie nie mialem zastrzezen, poza drobnymi mankamentami, wynikajacymi z konstrukcji kontrolera. Wina ewidentnie lezy po stronie producenta, a nie sklepu, wiec nie czepiam sie. Bardzo nieprzyjemne chwile przezylem gdy zetknalem sie z gra na Sega Genesis. Dragon's Fury wg deklaracji zawartych w opisie mialo byc w dobrym stanie ogolnym. Jesli sam mialbym wystawic note w skali szkolnej, byloby to naciagane 2/6... GOAT Store stostuje skale dwustopniowa [good, bad], a ja liczylem na rzetelnosc i przyzwoitosc. Powinieniem byl dopytac sie o szczegoly, jak zawsze czynie, kupujac w sieci uzywane gry.
Na pudelku widac slad po ulamanym, plastikowym hangerze. Rozumiem, ze ten wystajacy element mogl komus przeszkadzac... ale zeby od razu rwac?! W srodku wiejska zabawa. Z otwartego pudelka unosi sie zapach pokoju podrostka, czesto nawiedzanego przez kolegow ze smierdzacymi skarpetami. Manual powyginany i nieswiezy. Rewers pomazany dlugopisem. Pewnie czyjs numer telefonu. Gotuje mi sie krew. Gdybym o tym wiedzial, natychmiast zrezygnowalbym z zakupu. Widocznie ludziom z GOAT Store nie przeszkadzaja napisy. Notuja gdzie podadnie. Czasem na czolach wlasnych zon.
Najwieksza uczta dla oka okazal sie byc cartridge. Naklejka miejscami powycierana. Obudowa zapaskudzona resztkami jedzenia [sos do hamburgerow, czekolada, cynamon z gaci, gile z nosa] i brudem, na ktorego grubej warstwie lada moment zaczelyby pojawiac sie zlozone formy zycia. Calosc szorowalem i dezynfekowalem pol dnia. Osobiscie wstydzilbym sie oddawac tak zasyfiony egzemplarz za darmo, a co dopiero sprzedawac. Niemalo roboty mialem rowniez ze stykami carta. Zal bylo patrzec jak bardzo sa zabrudzone i zniszczone. Czesciowo zazegnalem problem, uruchamiajac niezwodny smar technologiczny McKenic oraz zestaw wacikow wraz z delikatna szmatka, podprowadzona z pracy.
Dragon's Fury poswiece kiedys odrebny wpis. Nie mam ochoty obcowac z nabytym niedawno egzemplarzem. Jest po prostu zbyt zniszczony. W moim zyciu nie ma miejsca dla zaniedbanych rzeczy. Gra byla tania, ale co z tego? Wolalbym zaplacic dwa albo trzy razy wiecej za dobrze zachowany egzemplarz. I zrobie to, gdy nadejdzie okazja. Mimo wszystko wrazenia z gry, zgodnie z oczekiwaniami, bardzo pozytywny. Dragon's Fury to pozycja legendarna wsrod pinballi, ktorych bardzo brakuje mi w dzisiejszych czasach. Dawniej od raz za razem wychodzilo cos porzadnego, nie tylko na konsole. Na PC zagrywalem sie w Timeshock i Big Race USA. Szkoda, ze tengenowska wersja DF przeznaczona na rynek amerykanski zostala okrojona i ocenzurowana w stosunku do japonskiego oryginalu na Mega Drive. Niestety, w przypadku zakupu tego drugiego nalezy liczyc sie ze sporym wydatkiem.
Dragon's Fury uruchomilem na kupionym kiedys za grosze klonie Mega Drive 2. Sprzet zostal wykonany nieporownywalnie slabiej niz oryginal [cienki, trzeszczacy plastik, brak ekranowania], rozni sie tez nieco elektronika na plycie glownenj. Ma jednak swoje plusy - dziala bezproblemowo, a poza tym nie posiada blokady regionalnej, zatem idealnie nadaje sie do szybkich testow importowanych gier. O dziwno, dziala z kablem RGB, ale nie sposob uzyskac w ten sposob dzwieku [brak obslugi stereow klonie?]. Jak wyglada gra, widac na fotografiach. Stoly, zwlaszcza bonusowe, sa naprawde klimatyczne i zaprojektowane z fantazja. Duzo dzwiekow, bonusow i przeszkadzajek. Atmosfera niczego sobie. Cel gry - zdobyc miliard punktow. Gdy zalatwie ladniejsze wydanie, przesiedze z Dragon's Fury pare tygodni.
Przy okazji przetestowalem rowniez nowy joypad. Szczerze mowiac spodziewalem sie kontrolera tak solidnego, jak wersja europejska. Duzego, wygodnego, obudowanego w chropowaty, trwaly plastik. Az tak dobrze nie jest. Pad stanowi calkowite przeciwienstwo palowskiego odpowiednika. Jest sporo mniejszy i lekki, z krotszym przewodem, ktory moglby nie byc taki sztywny [sciaga pada w dol]. Przyciski fire, jak na moj gust, maja stanowczo zbyt wysoki skok, a krzyzak za duze luzy. Poczatkowo odnioslem wrazenie, ze osadzono go nie na tym pietrze co trzeba. Szybko sie przyzwyczailem. Poza drobnymi mankamentami, musze przyznac, ze gra sie bardzo wygodnie. Nawet przy dluzszych posiedzeniach nie ma mowy o bolu palcow.
Mam juz podobne kontrolery, ale pochodza z klonow Mega Drive 2 i Famicoma i naprawde ciezko nimi grac. Programowalny [Normal / Turbo / Slow] jest o niebo lepszy, ale do idealu troche brakuje. Po ~20 godzinach grania najbardziej dokucza jakosc plastiku i toporny przewod, co stanowilo zarazem najwieksza bolaczke padow-podrobek. Kupilbym jeszcze ze dwie sztuki. Kontrolery do Mega Drive 2 mozna z powodzeniem wykorzystac w kilku innych platformach. Kupilbym, gdyby jedyna sensowna propozycja cenowa nie znajdowala sie w ofercie The GOAT Store, z ktorego to sklepu nigdy wiecej niczego nie zamowie.
Kiedy pare miesiecy temu czytalem Mury Samaris, dlugo nie moglem otrzasnac sie po skonczonej lekturze. Opowiedziana w komiksie historia, z racji swojej irracjonalnosci zakrapianej smiertelna dawka surrealizmu, doslownie wierci dziure w mozgu, nie pozwalajac o sobie zapomniec. Zabawa czytelnikiem zamiast "z" czytelnikiem. Przez jakis czas zylem w przekonaniu, ze nie da sie bardziej bezwzglednie zbic z tropu skromnego milosnika komiksow. Do czasu, az siegnalem po "Swiat Edeny".
Le Monde d'Edena to rzecz mocno niekonwencjonalna. Moebius tworzyl calosc przez prawie 20 lat. Zaczelo sie od zlecenia, jakie mial wykonac dla firmy Citroen. Poczatkowo byla ta krotka historia, ktora najpierw swobodnie przeksztalcila sie w dluzsza, stanowiaca obecnie pierwszy tom cyklu, a nastepnie dala fundamenty calemu uniwersum Edeny. I tak przez blisko dwie dekady komiks ewoluowal samoistnie bez wiekszego nacisku ze strony autora. Moebius twierdzi, ze pomysly same przychodzily mu do glowy i w dziwnie naturalny sposob zamknely sie w spojna calosc.
Swiat Edeny funkcjonuje pod pozorem sielankowo kolorowej, przystepnej opowiesci. Stel i Atan, kosmiczni podroznicy i dobrzy kumple zarazem, niechcacy trafiaja na planete, na ktorej doszlo do niecodziennego zgromadzenia wszystkich myslacych ras wszechswiata. Jak sie okazuje, za niezwykla kongregacje odpowiada tajemnicza piramida, zdaje sie jedyna budowla w okolicy. Piramida okazuje sie byc statkiem kosmicznym kursujacym w jedna tylko strone - do Edeny. W taki sposob mozna strescic tom pierwszy, w ktorym zgodnie z zamierzeniami pierwsze skrzypce gra Citroen, a raczej stare auto wraz z logo tej firmy.
Niemaly wstrzas nastepuje wraz z rozpoczeciem epizodu drugiego. Fabula szybko odslania swoje prawdziwe oblicze, silnie inspirowane tzw. logika snu. Odtad wszystkie, nawet najdrobniejsze wydarzenia najbieraja niejednoznacznego charakteru. Bezplciowi protagonisci zmieniaja sie pod wplywem sytuacji, w jakiej stawia ich Edena. Drogi przyjaciol rozchodza sie, wiodac kazdego ku wlasnemu przeznaczeniu. I wlasnie wtedy wychodzi na jaw, ze rajska planeta wcale nie jest taka bezludna, jak moglo sie na poczatku wydawac.
Sen na jawie, jawa we snie przesiakniete halucynogenna atmosfera. Od pierwszego tomu az do samego konca. Niezliczona ilosc symboli, nawiazań [takze biblijnych], czyniaca komiks niemozliwym do prostego zinterpretowania. To niezwykle, ze Gir przyjmujac taka wlasnie formule, uczynil swoje dzielo bardzo przyswajalnym. No, moze nie tak bardzo, bowiem zakonczenie wywraca do gory nogami cala konstrukcje, jaka z wielkim trudem skladalismy podczas lektury. Rzecz w tym, ze pomimo niebanalnej, zwodniczej otoczki, czyta sie jednym tchem, a wzrok sam goni za kolejnymi kadrami.
Jest na co popatrzec. Nie moglem oprzec sie fantastycznej kolorystyce pelnej cieplych barw i cudownych, jaskrawych gradientow. Musze tez nadmienic, ze bardzo milo uplywal mi czas na obserwacji, jak z tomu na tom zmienia sie stylistyka rysunku. Pierwotnie bardzo oszczedna, obla z uwydatnionymi konturami i minimum charakterystycznych dla Moebiusa szlaczkowatych detali wypelniajacych obiekty. Pod koniec pelna szczegolow, epatujaca swoistym charakterem, zarowno swiata przedstawionego, jak i autora. To po prostu trzeba zobaczyc. Namiastke "rekodziela" staralem sie przedstawic na fotografiach. Jesli komus wpadna w oko niskorozdzielczosciowe miniaturki, na widok oryginalnej wersji papierowej z pewnoscia oszaleje z zachwytu.
Komiks nie nalezal do tanich. Zainteresowani nie maja co czekac na obnizke ceny, bo nigdy nie nastapi. Naklad stosunkowo niski [podobno 1000 egzemplarzy], wiec w przeciagu kilku miesiecy, kiedy sklepowe egzemplarze zostana rozkupione, mozna spodziewac sie wzrostu ceny. Za pare lat zaplacimy 300-500 zlotych za zafoliowany egzemplarz z drugiej reki. Na reedycje bym nie liczyl.
Jak wszystko, co pojawia sie w serii wydawniczej "Mistrzowie Komiksu" Egmontu, Swiat Edeny prezentuje sie prawie ze bibliofilsko. 2 tomy, twarde oprawy, porzadny papier, druk - zyleta [zwlaszcza ostre i czarne jak smola teksty w dymkach]. 400 stron orgastycznych uniesien. Aby nie bylo calkiem milo, nadmienie, ze moje sztuki posiadaja kilka drobnych wad. Tu i owdzie niedodruki, badz rozmazania. Jak znam zycie, inni wlasciciele komiksu nie spotkali sie z tymi mankamentami. Ciekawi mnie rowniez, czy pojawiajace sie doslownie 2-3 razy kadry, na ktorych dymki z tekstem sa wyraznie poucinane, sa dzielem zamiaru, przypadku, czy tez jakiejs niedojdy odpowiedzialnej za edycje.
Krotkie podsumowanie. Swiat Edeny to jeden z komiksow mojego zycia. Na dzien dzisiejszy jeden z ulubionych. Pod wzgledem radosci i satysfakcji plynacych z czytania postawilbym go na rowni z ukochanym Akira. Zastanawiam sie, czy nie zakupic kolejnego, zafoliowanego egzemplarza. Ow zabieg nie mialby oczywiscie nic wspolnego z zamiarem pozniejszego odsprzedania [ze sporym zyskiem]. Takie publikacje zasluguja na to, by dublowaly sie na polce.
Le Monde d'Edena to rzecz mocno niekonwencjonalna. Moebius tworzyl calosc przez prawie 20 lat. Zaczelo sie od zlecenia, jakie mial wykonac dla firmy Citroen. Poczatkowo byla ta krotka historia, ktora najpierw swobodnie przeksztalcila sie w dluzsza, stanowiaca obecnie pierwszy tom cyklu, a nastepnie dala fundamenty calemu uniwersum Edeny. I tak przez blisko dwie dekady komiks ewoluowal samoistnie bez wiekszego nacisku ze strony autora. Moebius twierdzi, ze pomysly same przychodzily mu do glowy i w dziwnie naturalny sposob zamknely sie w spojna calosc.
Swiat Edeny funkcjonuje pod pozorem sielankowo kolorowej, przystepnej opowiesci. Stel i Atan, kosmiczni podroznicy i dobrzy kumple zarazem, niechcacy trafiaja na planete, na ktorej doszlo do niecodziennego zgromadzenia wszystkich myslacych ras wszechswiata. Jak sie okazuje, za niezwykla kongregacje odpowiada tajemnicza piramida, zdaje sie jedyna budowla w okolicy. Piramida okazuje sie byc statkiem kosmicznym kursujacym w jedna tylko strone - do Edeny. W taki sposob mozna strescic tom pierwszy, w ktorym zgodnie z zamierzeniami pierwsze skrzypce gra Citroen, a raczej stare auto wraz z logo tej firmy.
Niemaly wstrzas nastepuje wraz z rozpoczeciem epizodu drugiego. Fabula szybko odslania swoje prawdziwe oblicze, silnie inspirowane tzw. logika snu. Odtad wszystkie, nawet najdrobniejsze wydarzenia najbieraja niejednoznacznego charakteru. Bezplciowi protagonisci zmieniaja sie pod wplywem sytuacji, w jakiej stawia ich Edena. Drogi przyjaciol rozchodza sie, wiodac kazdego ku wlasnemu przeznaczeniu. I wlasnie wtedy wychodzi na jaw, ze rajska planeta wcale nie jest taka bezludna, jak moglo sie na poczatku wydawac.
Sen na jawie, jawa we snie przesiakniete halucynogenna atmosfera. Od pierwszego tomu az do samego konca. Niezliczona ilosc symboli, nawiazań [takze biblijnych], czyniaca komiks niemozliwym do prostego zinterpretowania. To niezwykle, ze Gir przyjmujac taka wlasnie formule, uczynil swoje dzielo bardzo przyswajalnym. No, moze nie tak bardzo, bowiem zakonczenie wywraca do gory nogami cala konstrukcje, jaka z wielkim trudem skladalismy podczas lektury. Rzecz w tym, ze pomimo niebanalnej, zwodniczej otoczki, czyta sie jednym tchem, a wzrok sam goni za kolejnymi kadrami.
Jest na co popatrzec. Nie moglem oprzec sie fantastycznej kolorystyce pelnej cieplych barw i cudownych, jaskrawych gradientow. Musze tez nadmienic, ze bardzo milo uplywal mi czas na obserwacji, jak z tomu na tom zmienia sie stylistyka rysunku. Pierwotnie bardzo oszczedna, obla z uwydatnionymi konturami i minimum charakterystycznych dla Moebiusa szlaczkowatych detali wypelniajacych obiekty. Pod koniec pelna szczegolow, epatujaca swoistym charakterem, zarowno swiata przedstawionego, jak i autora. To po prostu trzeba zobaczyc. Namiastke "rekodziela" staralem sie przedstawic na fotografiach. Jesli komus wpadna w oko niskorozdzielczosciowe miniaturki, na widok oryginalnej wersji papierowej z pewnoscia oszaleje z zachwytu.
Komiks nie nalezal do tanich. Zainteresowani nie maja co czekac na obnizke ceny, bo nigdy nie nastapi. Naklad stosunkowo niski [podobno 1000 egzemplarzy], wiec w przeciagu kilku miesiecy, kiedy sklepowe egzemplarze zostana rozkupione, mozna spodziewac sie wzrostu ceny. Za pare lat zaplacimy 300-500 zlotych za zafoliowany egzemplarz z drugiej reki. Na reedycje bym nie liczyl.
Jak wszystko, co pojawia sie w serii wydawniczej "Mistrzowie Komiksu" Egmontu, Swiat Edeny prezentuje sie prawie ze bibliofilsko. 2 tomy, twarde oprawy, porzadny papier, druk - zyleta [zwlaszcza ostre i czarne jak smola teksty w dymkach]. 400 stron orgastycznych uniesien. Aby nie bylo calkiem milo, nadmienie, ze moje sztuki posiadaja kilka drobnych wad. Tu i owdzie niedodruki, badz rozmazania. Jak znam zycie, inni wlasciciele komiksu nie spotkali sie z tymi mankamentami. Ciekawi mnie rowniez, czy pojawiajace sie doslownie 2-3 razy kadry, na ktorych dymki z tekstem sa wyraznie poucinane, sa dzielem zamiaru, przypadku, czy tez jakiejs niedojdy odpowiedzialnej za edycje.
Krotkie podsumowanie. Swiat Edeny to jeden z komiksow mojego zycia. Na dzien dzisiejszy jeden z ulubionych. Pod wzgledem radosci i satysfakcji plynacych z czytania postawilbym go na rowni z ukochanym Akira. Zastanawiam sie, czy nie zakupic kolejnego, zafoliowanego egzemplarza. Ow zabieg nie mialby oczywiscie nic wspolnego z zamiarem pozniejszego odsprzedania [ze sporym zyskiem]. Takie publikacje zasluguja na to, by dublowaly sie na polce.
Opisywany egzemplarz The Killing Joke przywedrowal do mnie jakis czas temu z amerykanskiego Amazon razem z dwoma innymi Batmanami - Arkham Asylum i The Dark Knight Returns. Jak to zwykle bywa, i tym razem mialem spore zastrzezenia odnosnie sposobu, w jaki zapakowany byly komiksy. W Amazon paczki przygotowuja niechluje, ladujac towar do zbyt duzych, niewypelnionych pudelek. Komiksy i ksiazki w trakcie podrozy do Polski przemieszczaja sie swobodnie w kartonie. Efekt - powycierane okladki i obwoluty oraz liczne zagiecia. Place za nowe, dostaje podniszczone. The Dark Knight Returns wciaz prasuje sie pod polmetrowym stosem ksiazek. Slowo daje, ze przestane robic u nich zakupy. Paczka z rzeczonymi komiksami przyszla pol roku temu, a ja wciaz przezywam. Nastepnym razem zamow sobie wysylke kurierem, BzyRes. Za kilkadziesiat dolarow ekstra...
Rytualne narzekanie zaliczone, skupmy sie wiec na komiksie, ktory wrocil do mnie niczym bumerang. Lata temu mialem do czynienia z polskim wydaniem, znacznie rozniacym sie od wypuszczonej niedawno za oceanem Deluxe Edition. Bylem zdecydowanie zbyt mlody i szczerze mowiac, nie bylbym w stanie przypomniec sobie szczegolow fabuly. Sytuacja analogiczna jak w przypadku Wiecznej Wojny. Przeblyski i kilka niewyraznych wspomnien z dziecinstwa, a wsrod nich silne przeswiadczenie o tym, ze owe komiksy byly czyms wyjatkowym. Tego typu bodzce zawsze staram sie ukierunkowac na droge dzialan empirycznych, konfrontujac dobre wspomnienia z biezacymi preferencjami. Przyznaje szczerze, ze pomimo takiej chlodnej rewizji, jeszcze nigdy sie nie rozczarowalem.
Krotki opis wydania. Deluxe Edition, a wiec twarda oprawa i obwoluta skrywajaca blyszczaca niespodzianke [widac na jednym ze zdjec]. Format dosc niestandardowy, odrobine powiekszony. Papier kredowy wysokiej jakosci. Druk ostry i wyrazny, a takze wspaniale kolory, ktore na potrzeby edycji specjalnej nie tylko poprawiono, ale rowniez w duzej mierze zmieniono. Plansze zawierajace retrospekcje potraktowane zostaly dosc osobliwa odmiana monochromu z nielicznymi kolorowymi wstawkami, vide homary na fotografii.
Sam nie wiem, ktore opracowanie bardziej mi sie podoba. Obydwa sa wspaniale, ale wole chyba oblednie kolorowa stylistyke protoplasty. Jak na moj gust Deluxe Edition w zbyt duzym stopniu wspomagala sie komputerem... Co jeszcze w wydaniu? Wypowiedzi Bollanda [rysunki] i Tima Sale'a. 2 strony szkicow, takze bonusowa opowiesc An Innocent Guy, w ktorej Batman ginie. Gustowna i bogata w zawartosc edycja warta swojej ceny [w chwili obecnej kilkanascie dolarow, w zaleznosci od zrodla].
The Killing Joke skupia sie na antagonizmach pomiedzy Batmanem a Jokerem. Zdradza kilka istotnych faktow z przeszlosci tego drugiego [stad liczne retrospekcje], a takze z duza dawka sarkazmu ustala granice pomiedzy normalnoscia a szalenstwem. Poznajemy m.in. corke Gordona, a sam komisarz zostaje uprowadzony. Sprawca zamieszania jest oczywiscie Joker, a Batmana w tym glowa, by wszystko "naprostowac".
Historia przesiaknieta jest czarnym humorem, glownie za sprawa niekonczacych sie zartow etatowego klauna. Wciagajaca, szokujaca i bardzo drastyczna opowiesc obleczona pozorem niewinnego zartu, potegowanym dokladnym i pelnym przyjemnych dla oka oblosci stylem Briana Bollanda.
Rozczarowalem sie nieco zakonczeniem, ktore, jak mi sie wydaje, ma tylu zwolennikow, co przeciwnikow. Mimo ze 20-letni Zabojczy Zart nie nalezy do scislej czolowki najwazniejszych komiksow mojego zycia, z checia skusze sie na ponowny zakup - tym razem wydania premierowego. Tesknie za oryginalnymi kolorami. Szkoda, ze w jednym wydaniu nie upchnieto obu opracowan graficznych. Bylaby to nie lada bomba na rynku komiksowym.
Na zakonczenie ciekawostka o jednym z autorow komiksu. Alana Moore'a tym razem zostawimy w spokoju. Wezmy pod lupe Briana Bollanda. Jak sie okazao, ow jegomosc ma swoja strone internetowa [ http://www.brianbolland.net/ ], doskonale zagospodarowana nawiasme mowiac. Rzucilem okiem tu i owdzie. Wygrzebalem cos zabawnego. Niegdys Bolland na zmiane z D. Gibbonsem [tym od Watchmen] rysowal komiks Powerman. Byla to publikacja pierwotnie przeznaczona na rynek nigeryjski. Jak nietrudno sie domyslic, w postac glownego bohatera wcielono czarnoskorego herosa. Jango, posiadajacy wydatny brzuch, bedacy w Afryce wyrazem powodzenia i wysokiego statusu spolecznego, walczyl ze zlymi szamanami, robotami z kosmosu, a takze demonami prosto z piekiel. Niesamowicie rozbawila mnie okladka jednego z numerow, na ktorej Jango mierzy sie z gigantycznym belzebubem, celujac wen strumieniem wody z weza strazackiego. Kicz w najczystszej postaci, daleki od zabiegu artystycznego zwanego pastiszem, jak sadze.
PS Briana Bollanda mozna nie kojarzyc z nazwiska, ale jego tworczosc rozpozna kazdy kto zetknal sie w zyciu z komiksami. Polecam odwiedzic dzial Galeria na stronie domowej. Dziesiatki prac w wysokiej rozdzielczosci. Godne podziwu portfolio.
Rytualne narzekanie zaliczone, skupmy sie wiec na komiksie, ktory wrocil do mnie niczym bumerang. Lata temu mialem do czynienia z polskim wydaniem, znacznie rozniacym sie od wypuszczonej niedawno za oceanem Deluxe Edition. Bylem zdecydowanie zbyt mlody i szczerze mowiac, nie bylbym w stanie przypomniec sobie szczegolow fabuly. Sytuacja analogiczna jak w przypadku Wiecznej Wojny. Przeblyski i kilka niewyraznych wspomnien z dziecinstwa, a wsrod nich silne przeswiadczenie o tym, ze owe komiksy byly czyms wyjatkowym. Tego typu bodzce zawsze staram sie ukierunkowac na droge dzialan empirycznych, konfrontujac dobre wspomnienia z biezacymi preferencjami. Przyznaje szczerze, ze pomimo takiej chlodnej rewizji, jeszcze nigdy sie nie rozczarowalem.
Krotki opis wydania. Deluxe Edition, a wiec twarda oprawa i obwoluta skrywajaca blyszczaca niespodzianke [widac na jednym ze zdjec]. Format dosc niestandardowy, odrobine powiekszony. Papier kredowy wysokiej jakosci. Druk ostry i wyrazny, a takze wspaniale kolory, ktore na potrzeby edycji specjalnej nie tylko poprawiono, ale rowniez w duzej mierze zmieniono. Plansze zawierajace retrospekcje potraktowane zostaly dosc osobliwa odmiana monochromu z nielicznymi kolorowymi wstawkami, vide homary na fotografii.
Sam nie wiem, ktore opracowanie bardziej mi sie podoba. Obydwa sa wspaniale, ale wole chyba oblednie kolorowa stylistyke protoplasty. Jak na moj gust Deluxe Edition w zbyt duzym stopniu wspomagala sie komputerem... Co jeszcze w wydaniu? Wypowiedzi Bollanda [rysunki] i Tima Sale'a. 2 strony szkicow, takze bonusowa opowiesc An Innocent Guy, w ktorej Batman ginie. Gustowna i bogata w zawartosc edycja warta swojej ceny [w chwili obecnej kilkanascie dolarow, w zaleznosci od zrodla].
The Killing Joke skupia sie na antagonizmach pomiedzy Batmanem a Jokerem. Zdradza kilka istotnych faktow z przeszlosci tego drugiego [stad liczne retrospekcje], a takze z duza dawka sarkazmu ustala granice pomiedzy normalnoscia a szalenstwem. Poznajemy m.in. corke Gordona, a sam komisarz zostaje uprowadzony. Sprawca zamieszania jest oczywiscie Joker, a Batmana w tym glowa, by wszystko "naprostowac".
Historia przesiaknieta jest czarnym humorem, glownie za sprawa niekonczacych sie zartow etatowego klauna. Wciagajaca, szokujaca i bardzo drastyczna opowiesc obleczona pozorem niewinnego zartu, potegowanym dokladnym i pelnym przyjemnych dla oka oblosci stylem Briana Bollanda.
Rozczarowalem sie nieco zakonczeniem, ktore, jak mi sie wydaje, ma tylu zwolennikow, co przeciwnikow. Mimo ze 20-letni Zabojczy Zart nie nalezy do scislej czolowki najwazniejszych komiksow mojego zycia, z checia skusze sie na ponowny zakup - tym razem wydania premierowego. Tesknie za oryginalnymi kolorami. Szkoda, ze w jednym wydaniu nie upchnieto obu opracowan graficznych. Bylaby to nie lada bomba na rynku komiksowym.
Na zakonczenie ciekawostka o jednym z autorow komiksu. Alana Moore'a tym razem zostawimy w spokoju. Wezmy pod lupe Briana Bollanda. Jak sie okazao, ow jegomosc ma swoja strone internetowa [ http://www.brianbolland.net/ ], doskonale zagospodarowana nawiasme mowiac. Rzucilem okiem tu i owdzie. Wygrzebalem cos zabawnego. Niegdys Bolland na zmiane z D. Gibbonsem [tym od Watchmen] rysowal komiks Powerman. Byla to publikacja pierwotnie przeznaczona na rynek nigeryjski. Jak nietrudno sie domyslic, w postac glownego bohatera wcielono czarnoskorego herosa. Jango, posiadajacy wydatny brzuch, bedacy w Afryce wyrazem powodzenia i wysokiego statusu spolecznego, walczyl ze zlymi szamanami, robotami z kosmosu, a takze demonami prosto z piekiel. Niesamowicie rozbawila mnie okladka jednego z numerow, na ktorej Jango mierzy sie z gigantycznym belzebubem, celujac wen strumieniem wody z weza strazackiego. Kicz w najczystszej postaci, daleki od zabiegu artystycznego zwanego pastiszem, jak sadze.
PS Briana Bollanda mozna nie kojarzyc z nazwiska, ale jego tworczosc rozpozna kazdy kto zetknal sie w zyciu z komiksami. Polecam odwiedzic dzial Galeria na stronie domowej. Dziesiatki prac w wysokiej rozdzielczosci. Godne podziwu portfolio.
Zla wiadomosc jest taka, ze praktycznie caly ostatni miesiac spedzilem w pracy lub w drodze do niej, nie majac czasu na zainteresowania, czy tez najzwyklejsze pierdzenie w stolek. Teraz dobra wiadomosc - udalo mi sie zakupic pare gier, troche muzyki i wymarzony komiks [Incal]. Dzis wolne, wiec mam chwile na konsumpcje.
O Incalu, od dawna juz niedostepnym w polskiej sprzedazy, z cala pewnoscia zechce napisac kiedy indziej. Samo trzymanie wazacego ponad 2 kg komiksu wywoluje dreszcze, z jakimi zmagaja sie himalaisci na 8847 metrze Mount Everest.
Na poczatek o rozczarowaniu. Zamowilem bundle Guitar Hero z gitara. Cena byla szalenie atrakcyjna [jak na Polske], a ja szukalem guza. Wzialem. Ilez mozna grac we Frets on Fire? Pierwszy raz w zyciu, pomimo lakonicznego opisu, nie dopytalem sprzedajacego o szczegoly. Mam za swoje. Otrzymalem bundle pack - owszem, ale bedacy skladakiem nieoficjalnej gitary bezprzedowodej firmy Hama [slyszal ktos, he?] z zafoliowana Guitar Hero: Rocks the 80s. Zestaw pochodzi z wyprzedazy jednego z polskich hipermarketow. Nie koniec niespodzianek...
Gitara dziala, a zatem zaszlismy bardzo daleko. Nauczylem sie nie wymagac wiecej od nieoryginalnego sprzetu - pozwala to uniknac wielu rozczarowan. Jakosc wykonania slaba, co tyczy sie zwlaszcza przyciskow. Pracuja topornie i zdarza im sie skrzypiec[!]. Grac na wyzszych poziomach trudnosci bedzie tym cudem ciezko. Calosc bezprzewodowo wspolpracuje z PS2. Szkoda, ze wymaga przy tym az czterech akumulatorow AA.
Zeby nie bylo jak w bajce, gdzie smutne opowiesci koncza sie w radosny sposob, musze wspomniec jeszcze slowo o grze. Pudelko lekko wgniecione. Po otwarciu odpada jego kawalek. Niezly poczatek. Gra w jezyku niemieckim, co sugeruja napisy na okladce i nadruk na plycie. Po uruchomieniu okazuje sie, ze jest to wersja hiszpanska. Z poczatku burza z piorunami, ale z czasem sie przyzwyczajam. Zastanawiam sie, (1) po co lokalizowac gry ze sladowa iloscia tekstu, (2) nie dajac przy tym mozliwosci wyboru jezyka. I niech zastanowia sie w koncu pomyslodawcy.
Gra sie calkiem dobrze, ale ogolne wrazenie psuje nieco kiepski kontroler. Sama gra troszke rozczarowuje. Za duzo piosenek. Wolalbym mniej, a porzadne. Darmowy FoF zawiera tylko trzy. Daja tyle radosci, ze wiecej nie trzeba.
Koniec narzekania. Pozostale zakupy na szczescie sie udaly. Kupilem ciezkie do zdobycia albumy Blue Foundation i Flunk. Nie zawiodlem sie zawartoscia. For Sleepyheads Flunk bede sluchac miesiacami i juz odkladam na pozostale plyty. 33 Blue Foundation to spora niespodzianka. Znam grupe od jakiegos czasu, ale nie dane mi bylo dotychczas uslyszec wiele z ich repertuaru - doslownie kilka kawalkow. Muzyka ta, to cos wyjatkowego. Mieszanka melorecytacji z popem i dosc osobliwa elektronika. Wspaniale damskie partie wokalne i "kolyszacy" feeling. Nie posiadam nic podobnego. Pragne wiecej. Jesli warunki finansowe pozwola, porwe sie na dyskografie.
Wspomniane albumy zostaly wstepnie przesluchane, zafoliowane i tymczasowo odlozone na polke. Jakos nie mam ochoty rozstawac sie z Silent Shout The Knife, ktorego slucham namietnie od kilku tygodni. Kupilem edycje Deluxe, zawierajaca dwie dodatkowe DVD. Troche tego jest. Najwieksze wrazenie robi... wszystko. Wystep live, wideoklipy... Aktualnie na patelni znajduje sie plyta nr 3 - DVD-Audio z zapisem koncertu An Audio-visual Experience. Uwazam, ze krazek ten zawartoscia bije na glowe albumy studyjne Deep Cuts i Silent Shout. Sa na nim najlepsze utwory grupy w zupelnie nowych aranzacjach, czesto ciekawszych niz oryginalne.
A teraz o spelnianiu marzen. W koncu. Moje wlasne i na zawsze. Shenmue 2 w wersji Dreamcast. Nieco sie wykosztowalem, bo korzystajac z okazji, z tego samego zrodla zamowilem jeszcze czesc pierwsza, pomimo, ze mam juz jeden egzemplarz. Shenmue nigdy za wiele.
Moim marzeniem bylo rowniez posiadanie Ico na PlayStation 2. Jakos nie bylo dotad okazji, by zakupic. Pojawila sie pare dni temu. Kierowany impulsem, lekkomyslnie wydalem ostatnie pieniadze. Najwazniejsze, ze gre mam juz na wlasnosc. Pieniadze nie sa mi potrzebne.
PS Wydaje mi sie, ze sprawozdania z serii "Sprawy biezace" sa nieco meczace. Nic na to nie poradze. Chce by na blogu cos sie dzialo, a nie zawsze mam ochote pisac o czyms konkretnym. Tak wiec, meczcie sie razem ze mna. Na szczescie nie jest was wielu.
O Incalu, od dawna juz niedostepnym w polskiej sprzedazy, z cala pewnoscia zechce napisac kiedy indziej. Samo trzymanie wazacego ponad 2 kg komiksu wywoluje dreszcze, z jakimi zmagaja sie himalaisci na 8847 metrze Mount Everest.
Na poczatek o rozczarowaniu. Zamowilem bundle Guitar Hero z gitara. Cena byla szalenie atrakcyjna [jak na Polske], a ja szukalem guza. Wzialem. Ilez mozna grac we Frets on Fire? Pierwszy raz w zyciu, pomimo lakonicznego opisu, nie dopytalem sprzedajacego o szczegoly. Mam za swoje. Otrzymalem bundle pack - owszem, ale bedacy skladakiem nieoficjalnej gitary bezprzedowodej firmy Hama [slyszal ktos, he?] z zafoliowana Guitar Hero: Rocks the 80s. Zestaw pochodzi z wyprzedazy jednego z polskich hipermarketow. Nie koniec niespodzianek...
Gitara dziala, a zatem zaszlismy bardzo daleko. Nauczylem sie nie wymagac wiecej od nieoryginalnego sprzetu - pozwala to uniknac wielu rozczarowan. Jakosc wykonania slaba, co tyczy sie zwlaszcza przyciskow. Pracuja topornie i zdarza im sie skrzypiec[!]. Grac na wyzszych poziomach trudnosci bedzie tym cudem ciezko. Calosc bezprzewodowo wspolpracuje z PS2. Szkoda, ze wymaga przy tym az czterech akumulatorow AA.
Zeby nie bylo jak w bajce, gdzie smutne opowiesci koncza sie w radosny sposob, musze wspomniec jeszcze slowo o grze. Pudelko lekko wgniecione. Po otwarciu odpada jego kawalek. Niezly poczatek. Gra w jezyku niemieckim, co sugeruja napisy na okladce i nadruk na plycie. Po uruchomieniu okazuje sie, ze jest to wersja hiszpanska. Z poczatku burza z piorunami, ale z czasem sie przyzwyczajam. Zastanawiam sie, (1) po co lokalizowac gry ze sladowa iloscia tekstu, (2) nie dajac przy tym mozliwosci wyboru jezyka. I niech zastanowia sie w koncu pomyslodawcy.
Gra sie calkiem dobrze, ale ogolne wrazenie psuje nieco kiepski kontroler. Sama gra troszke rozczarowuje. Za duzo piosenek. Wolalbym mniej, a porzadne. Darmowy FoF zawiera tylko trzy. Daja tyle radosci, ze wiecej nie trzeba.
Koniec narzekania. Pozostale zakupy na szczescie sie udaly. Kupilem ciezkie do zdobycia albumy Blue Foundation i Flunk. Nie zawiodlem sie zawartoscia. For Sleepyheads Flunk bede sluchac miesiacami i juz odkladam na pozostale plyty. 33 Blue Foundation to spora niespodzianka. Znam grupe od jakiegos czasu, ale nie dane mi bylo dotychczas uslyszec wiele z ich repertuaru - doslownie kilka kawalkow. Muzyka ta, to cos wyjatkowego. Mieszanka melorecytacji z popem i dosc osobliwa elektronika. Wspaniale damskie partie wokalne i "kolyszacy" feeling. Nie posiadam nic podobnego. Pragne wiecej. Jesli warunki finansowe pozwola, porwe sie na dyskografie.
Wspomniane albumy zostaly wstepnie przesluchane, zafoliowane i tymczasowo odlozone na polke. Jakos nie mam ochoty rozstawac sie z Silent Shout The Knife, ktorego slucham namietnie od kilku tygodni. Kupilem edycje Deluxe, zawierajaca dwie dodatkowe DVD. Troche tego jest. Najwieksze wrazenie robi... wszystko. Wystep live, wideoklipy... Aktualnie na patelni znajduje sie plyta nr 3 - DVD-Audio z zapisem koncertu An Audio-visual Experience. Uwazam, ze krazek ten zawartoscia bije na glowe albumy studyjne Deep Cuts i Silent Shout. Sa na nim najlepsze utwory grupy w zupelnie nowych aranzacjach, czesto ciekawszych niz oryginalne.
A teraz o spelnianiu marzen. W koncu. Moje wlasne i na zawsze. Shenmue 2 w wersji Dreamcast. Nieco sie wykosztowalem, bo korzystajac z okazji, z tego samego zrodla zamowilem jeszcze czesc pierwsza, pomimo, ze mam juz jeden egzemplarz. Shenmue nigdy za wiele.
Moim marzeniem bylo rowniez posiadanie Ico na PlayStation 2. Jakos nie bylo dotad okazji, by zakupic. Pojawila sie pare dni temu. Kierowany impulsem, lekkomyslnie wydalem ostatnie pieniadze. Najwazniejsze, ze gre mam juz na wlasnosc. Pieniadze nie sa mi potrzebne.
PS Wydaje mi sie, ze sprawozdania z serii "Sprawy biezace" sa nieco meczace. Nic na to nie poradze. Chce by na blogu cos sie dzialo, a nie zawsze mam ochote pisac o czyms konkretnym. Tak wiec, meczcie sie razem ze mna. Na szczescie nie jest was wielu.
Kalendarz
10 | 2024/11 | 12 |
S | M | T | W | T | F | S |
---|---|---|---|---|---|---|
1 | 2 | |||||
3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |
Kategorie
Nekrolog
Komentarze
[06/27 Mloda]
[03/14 BZY]
[03/14 w_m]
[11/24 BZY]
[11/24 Morden]
Najnowsze
(10/03)
(09/01)
(08/31)
(08/14)
(07/04)
Trackback
Profile
性別:
非公開
Słaba wyszukiwarka
Najstarsze
(11/01)
(11/01)
(11/11)
(11/11)
(11/30)
Rzucono shurikenów
Analiza