忍者ブログ

×

[PR]上記の広告は3ヶ月以上新規記事投稿のないブログに表示されています。新しい記事を書く事で広告が消えます。


Nie lubie marnowac czasu na slabe filmy, ale na horror zawsze znajde chwile. W zbiorach portalu Iplex.pl, obok dramatow, dochodzi zdecydowanie najwiecej obrazow z tego gatunku. Korzystajac z dobrodziejstw serwisu, zaliczylem dzis brytyjska produkcje o malo orygnalnym tytule "Creep". Film slaby, a horror sredni, ale miejsce akcji - metro, kanaly - zdecydowanie w moim guscie. Zdjecia odznaczaja sie ponadto cieplym ujeciem zimnych barw [sic!], jak u Jeunet'a, co samo w sobie stanowi nie lada atrakcje. Mimo wszystko nie polecam, chyba, ze ktos naprawde nie ma co ze soba zrobic. Powiem szczerze, ze najbardziej interesujaca rzecza w filmie byla aktorka odgrywajaca glowna role. Niemiecka uroda, "zdrowa" sylwetka i twarz, ktora juz gdzies widzialem. Przeciez to Franka Potente, ktora zagrala tak znakomita role w jeszcze lepszym "Lola Rannt". Wysztafirowana i z inna fryzura zupelnie nie przupomina samej siebie. Rozmyslalem tak o urodzie Franki i uswiadomilem sobie, ze spokojnie moglaby uchodzic za mlodsza siostre pewnego niemieckiego pilkarza. Uderzajace podobienstwo, czyz nie?

PR

Powiedzmy sobie szczerze: komiksy disneyowskie postrzegane są jako mało wyrafinowana rozrywka dla najmłodszych. Takiemu przekonaniu, świadomie bądź nie, sprzyjają dodatkowo wydawcy. Rzadko kiedy decydują się na kroki, mające na celu podniesienie rangi tychże publikacji, co w najgorszym wypadku poszerzyłoby grono odbiorców. Prawdopodobnie nie zdają sobie do końca sprawy z potencjału drzemiącego w tych niepozornych historyjkach. Z drugiej zaś strony - rynek wydawniczy, przynajmniej w Polsce, nie należy do najstabilniejszych, wiec uzasadnione są pewne obawy o nadwyrężenie kury znoszącej złote jajka.


Na rodzimym rynku od lat funkcjonują cyklicznie wydawane magazyny i zbiory komiksów, poswięcone disneyowskiemu uniwersum. Wsrod nich niekwestionowanym numerem jeden jest bez watpienia "Kaczor Donald", ukazujący się [obecnie co tydzień] w nakładach przekraczających ludzkie pojęcie. Pomimo tak ogromnego i niezachwianego sukcesu, na palcach jednej ręki można wyliczyć prestiżowe wydania. Takie, które potencjalnemu nabywcy sygnalizują, iż zawartość z jakiegoś powodu zasługuje na wyróżnienie w postaci lepszego papieru, powiększonego formatu czy twardej oprawy.


Niedawno Egmont uraczyl nas zbiorem "Życie i czasy Sknerusa McKwacza". Niestety, do sprzedaży po raz kolejny trafila publikacja pozbawiona walorów estetycznych. Komiks wydrukowano na śliskim papierze, co może miałoby jakiś wpływ na postrzeganie całości, gdyby nie fakt, iż gramaturą nie dorównuje nawet temu z książki telefonicznej. Okładka nie jest nawet usztywniana. To zdecydowanie najdelikatniejszy komiks, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia. Takie potraktowanie materii, świadczy o czysto zarobkowym podejściu wydawcy, który postanowił zaoszczędzić na czym tylko się da. Pod taką postacią, "Życie i czasy..." nie mają szansy pretendować do miana pozycji z wyższej półki, a żadne skromniejsze określenie nie byłoby w tym przypadku adekwatne.


Nie wypada kwestionować zasadności przyznania Nagrody Eisner'a, którą "Życie i czasy..." otrzymaly w 1995 roku. Czymże komiks ten zaslużył na tak szczególną gratyfikację? Przede wszystkim, na tle setek pojedynczych historii jest czymś monumentalnym. W tej dwunastoodcinkowej serii ukazano barwną biografię Sknerusa McKwacza, podejmując jednocześnie udaną próbę uporządkowania kaczego uniwersum - z historią fikcyjnego miasta Kaczogrodu i genealogią postaci włącznie. Efekt okazał się oszałamiający i aż trudno uwierzyć, że tego trudnego zadania podjęła się jedna osoba. Jeśli kogoś zastnawiało, jak Sknerus zapracował na swoją fortunę, skąd wzięli się Bracia Be i z czego wynika daleki od ideału charakter Donalda, to właśnie ten zbiór ma za zadanie udzielić odpowiedzi. Całość powstawała przy współpracy z Egmontem [głównem wydawcą disneyowskim w Europie], więc ciężko dopatrzeć się dwuznaczności i niedopowiedzeń, a jeśli jakieś wynikły, z pewnością doczekały się juz poprawek lub uaktualnień.


A co, jeśli czytelnik pozostaje oporny wobec pozornie infantylnych historii? Wówczas powinien mieć na uwadze, że "Życie i czasy..." to przede wszystkim doskonała opowieść awanturnicza, która mimo łagodnej konwencji nie ustępuje w niczym mistrzom gatunku. Każdy tomik opowiada o innym przedsięwzięciu Sknerusa. Nie trudno się domyślić, że chodzi o liczne podróże podyktowane silną potrzebą wzbogacenia się. Nie ma podróży bez przygod, przynajmniej w komiksach. Sknerus to postać, która mniej i bardziej szczęśliwe zdarzenia przyciągała niczym magnes, a i bez tego ciężka dola dorobkiewicza zwykła rzucać kłody pod nogi. Stąd częste zmagania z oszustami, bandytami, kataklizmami, a nawet klątwami Voodoo [w polskim tłumaczeniu "Wudu", co moim zdaniem wygląda gorzej, bo nie tak złowieszczo]. Na kolejnych planszach opowieści, skonfrontowany z nieustającymi przeciwnościami losu kaczor, w ujmujący sposób ujawnia oblicze bohatera bezkompromisowego i uparcie dążącego do celu. Wiemy już, że częstokroć nadludzki [nadkaczy] wysiłek opłacił się i zaowocował słynnm skarbcem. Jednak droga była kręta i ponura, a pewnym punkcie wręcz kryzysowa. Sknerusa dopadło coś o wiele gorszego niż czyhające tu i ówdzie niebezpieczeństwa. To chyba odpowiedni moment, by nadmienić, że w "Życiu i czasach..." poruszono też kwestię prawdziwej śmierci, rozprawiając się tym samym ze stereotypem stałej infantylności w tego typu komiksach.


Pozwoliłem sobie wspomnieć o mrocznym pierwiastku fabuły, lecz zapewniam, że w gruncie rzeczy mamy do czynienia z historią radosną i przepełnioną humorem każdego typu, z przewagą gagów, które często mają miejsce w kilku płaszczyznach naraz. A więc niebanalny, wielowątkowy scenariusz, akcja na każdym kroku, dymki wypełnione po brzegi i inteligenty humor, a do tego barwne postacie oraz drugie dno dla osób poszukujących morałow, dobrych rad i recepty na życie. Wszystko to osadzone w kaczym świecie i kapitalnie rozrysowane przez mistrza Keno Don Hugo Rose. To właśnie dzięki temu człowiekowi "Życie i czasy Sknerusa McKwacza" są tym, czym są. Swój wielki sukces seria na pewno w dużej mierze zawdziecza rysunkom, które wśród disneyowskich autorów nie mają sobie równych. Don Rosa detronizuje nawet legendarnego rysownika Carla Barksa, stworzyciela Kaczora Donalda i w dalszym ciągu najpłodniejszego twórcę komiksów osadzonych w kaczych realiach.


Jak rysuje Don Rosa? Wyobraźmy sobie połączenie kreślarskiej dokładności Katsuhiro Otomo, z liniowaniem Roberta Crumba i natłokiem szlaczkowej ornamentyki Moebiusa. Oto on. Człowiek niezwykle przywiązany do detali i dbający o to, by każdy element kadru, czy to moneta, czy kamyczek, miał własną tożsamośc. Ciekawa jest też technika cieniowania, jaką stosuje. W myśl powiedzenia "Jeżeli chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, zrób to sam.", stara się, by inker nie miał już nic do dodania. Zamiast całościowego wypełniania tuszem, nakłada swoje kreseczki, cienkie, rysowane blisko siebie i zawsze idealnie dopasowane do rozmiarów cieniowanego fragmentu. Don Rosa posługuje się bardzo charakterystycznym stylem, równie atrakcyjnym warsztatowo, co wizualnie. Plansz, jakie oglądamy w "Życiu i czasach..." na pewno nie stworzono na kolanie. Z pewnością była to długa i ciężka praca i aż dziw bierze, że nie widać w tym wszystkim uproszczeń, które możnaby śmiało zaakceptować z troski o zdrowie psychiczne rysownika.


Poza tym, Don Rosa to facet z klasą, o czym świadczy między innymi głośny konflikt z Egmontem. Twórca obraził się na wydawnictwo za komputerowe podkolorowywanie jego rysunkow, a także stosowanie nieprzyzwoitej kompresji i zbyt dużego skalowania. Zastrajkował. Taka postawa świadczy o niezależności i zdrowym podejściu do własnego rzemiosła. Nawet legendarny Moebius nie potrafił stanowczo zaprotestować, gdy na potrzeby którejś z kolei reedycji ocenzurowano "Incala" i zmieniono cały koncept kolorystyczny. A propos kolorów. "Życie i czasy..." reprezentują pod tym względem stara szkołę, nie ma więc mowy o natłoku płynnych przejś tonalnych rodem z Photoshopa. Jedynie po reprodukcjach grafik z okładek [szkoda, że nie wszystkich] widać obróbkę komputerową, ale da się z tym żyć.


Na zakończenie oczywista rekomendacja, jako że mamy do czynienia z wydawniczym czarnym koniem tego roku. Ogromna szkoda, że komiks, będący pierwszym tomem nowej serii "Komiksy z Kaczogrodu" wydano tak niechlujnie i w celach czysto zarobkowych. Ani Don Rosa, ani opowieść nie zasługują na takie traktowanie. Czynnikiem zachęcającym do zakupu jest niewątpliwie niska cena - 19,99 PLN. Jeśli tylko pogodzimy się z broszurowym charakterem tej publikacji, za równowartość dwóch paczek papierosów otrzymamy komiks, który powinien sprostać oczekiwaniom nawet najbardziej wyrafinowanego gustu. O ile tylko damy szanse Sknerusowi i pozostałym kaczkom.

Dwa znakomite tytuly. Dla jednych wtorne, dla innych - w tym dla mnie - po prostu gleboko zakorzenione w tradycji. Szkoda, ze Sega Rally stala sie produktem typowo zachodnim, o czym swiadczy chocby fakt, iz za gre odpowiedzialny jest ulokowany w Wielkiej Brytanii oddzial Sega Racing Studio, zas w creditsach wsrod kluczowych tworcow na prozno szukac nazwisk japonskich. Niemniej, najnowsza edycja stara sie nawiazywac do dawnych czasow, dzieki czemu gra pozostala soba, nie zas produktem starajacym sie byc czyms wiecej niz szybkie wyscigi rajdowe z typowo arcade'owym gameplay'em. W Revo bardzo fajna nowoscia jest system generowanych na biezaco kolein, urozmaicajacych jazde na kolejnych okrezeniach. Fizyka jazdy zmienila sie nieco i moim zdaniem ustepuje idealowi z pierwszych dwoch czesci serii, ale na szescie nie zaszly zadne drastyczne zmiany. Jedynym, czym ostatnia odslona razi, jest warstwa dzwiekowa, jakby zywcem wyjeta z Perfect Dark Zero, badz innej gry tego typu - bezsensownie podkresla dramaturgie wyscigu, co czyni efekt odwrotny do zamierzonego. W koncu nie sa to wyscigi na smierc i zycie tylko arcade, ktory z zalozenia powinien relaksowac.


Piaty Virtua Fighter to niezmiennie robota AM2, zdaje sie najwazniejszego teamu developerskiego w historii. Bardzo cieszy mnie, ze w grze wciaz rozbrzmiewaja te same sample okrzykow, uderzen i zamachniec co przed laty. Feeling rozgrywki w dalszym ciagu ten sam, choc draznia bezwstydne nawiazania do bijatyk Namco. Zwlaszcza w sferze graficznej, co najbardziej razi w przypadku kolorystyki i designu aren. W porzadku, byl czas, ze to Namco podkradalo pomysly, lecz dobrze byloby wymyslic w koncu cos oryginalnego. Leciwy Blooady Roar, jeden z wazniejszych "zawodnikow" w czasie rozkwitu bijatyk 3D, mial wlasne, oryginalne plansze - i to mimo tak miazdzacej konkurencji. Zatem stac na to rowniez Virtua Fighter. Moze zmieni sie cos przy okazji nastepnej czesci, do grania w ktora zaopatrze sie w porzadny arcade stick. Padem od X360 walczyc sie nie da, a poza tym przyzwyczajony jestem do ogromu mozliwosci, jakie zapewniaja joystick i duze przyciski. Z drugiej strony, kiedys na sprzetach domowych gralo sie wylacznie na padach i nikt nie narzekal. Czlowiek szybko przyzwyczaja sie do dobrego. Swoja droga, ciekawe, czy wyjdzie kiedys Virtua Fighter lepszy, albo przynajmniej rownie dobry jak Dwojka z 1994 roku.

We wpisie poswieconym "The Longbow Hunters" nie krylem zachwytu nad Shado, zdecydowanie najciekawsza postacia tamtej opowiesci. Postanowilem zdobyc kazdy album komiksowy, w ktorym wystapila. W pierwszej kolejnosci pada na jedyny jak dotad zbior dedykowany luczniczce. "Song of the Dragon" to artystyczna konfrontacja piora Mike'a Grella z talentem plastycznym Michael'a Davisa Lawrence. Ten drugi odpowiada zarowno za szkice, jak i kolory, nakladane glownie za pomoca farb. Styl Lawrence'a nielatwo zdefiniowac, gdyz w opowiadaniu rysunkiem laczy rozne techniki, stosujac czesto oryginalne sztuczki, wlacznie z w pelni swiadomym adaptowaniem obramowan kadrow do architektury przedstawianych lokacji. Trudno rowniez wyobrazic sobie odpowiedniejsza osobe do rysowania samej Shado - tutaj bardziej zmyslowej niz ta w wydaniu Grella.


Fabularnie komiksy slusznie moga kojarzyc sie z "The Longbow Hunters", do ktorego zreszta nie brakuje odniesien. Podobienstwo wynika chocby z obecnosci watku weteranow wojennych, z tym, ze w tetralogii Shado mamy okazje spojrzec na problem z odmiennej perspektywy. Troche szkoda, ze fabula po macoszemu traktuje luczniczke, skupiajac sie [zgodnie z zalozeniami] na sprawach o wiele wiekszej wymowie. Zawiodlo mnie rowniez odarcie tej postaci z tajemniczosci i intymnosci, ktore wraz z uroda powinny byc jej nieodlaczonym atrybutem. Co na pocieszenie? Obecnosc Yakuzy i ciekawie opowiedziana historia tejze, akcja pelna doslownej przemocy i bajecznie kolorowe kadry kipiace zyciem. Calosc przeplatana rozmyslaniami o honorze. Ciekawa opowiesc, ktora jednak stracilaby sporo ze swego uroku gdyby nie praca Lawrence'a. Nie obrazilbym sie, gdyby ktos wytapetowal mi pokoj reprodukcjami najlepszych kadrow z "Song of the Dragon". Czyli prawie wszystkich.

Do "The Longest Journey" wracam po latach przerwy, by przetestowac polska lokalizacje. Trendu dubbingowania wszystkiego co popadnie generalnie nie popieram, ale z doswiadczenia wiem, ze rodzimym tlumaczom od czasu do czasu wychodzi znacznie lepiej, niz wynikaloby to z niezbyt optymistycznej tendencji. Na przykladzie przygodowek - "Larry 7" Sierry brzmi po polsku o wiele lepiej niz oryginal. Ot, taki rodzynek. "Najdluzsza Podroz" niestety nie trzyma tak wysokiego poziomu i laduje gdzies posrodku stawki zdubbingowanych gier. Edyta Olszowka znakomicie zagrala glosem glownej bohaterki, lecz wyraznie slychac, ze dojrzale brzmienie nie pasuje za bardzo do mlodziutkiej [circa 20 wiosen] April. Poza tym pelno wpadek koncepcyjnych - jak moze brzmiec powazny czarnoskory facet mowiacy wysokim tonem? Z pewnoscia malo wiarygodnie. Na dubbinu sie zawiodlem, ale gra wciaz bawi tak samo.


"Najdluzsza Podroz" to norweski wynalazek, bedacy najbardziej znanym produktem firmy Funcom, ktora swego czasu na zlecenie Sony wyprodukowala rewelacyjne gokartowe wyscigi "Speed Freaks". Gra ukazala sie na pecetach w okresie gdy gatunek przygodowek uznawano za zagrozony wymarciem. Mozna powiedziec, ze wyznaczyla pewien trend, polegajacy na konfrontowaniu powaznych scenariuszy z nowoczesna oprawa, bedaca polaczeniem hi-res'owych prerenderow z modelami 3D. Nalezaloby zaznaczyc, ze kolejna przygodowka na poziomie, wyszla dopiero po ponad dwoch latach i byla to "Syberia" - zreszta bardzo przypominala "Najdluzsza" w kazdym mozliwym wzgledzie. Tyle jesli chodzi o historie. Pozycja nie z tej ziemi z oryginalnym, laczacym rozne epoki designem miasta Newport. Poza tym, swietna fabula i fajne zagadki, podczas wymyslania ktorych zdecydowanie stawiano na logike.


Na zakonczenie anegdota zwiazana z powyzszym klipem. Jakies 10 lat temu w glownym wydaniu "Wiadomosci" na TVP1 pokazano krotki reportaz, majacy na celu ukazanie gier komputerowych jako dzielo szatana deprawujace umysly najmlodszych. Puszczono dokladnie ten sam dialog, by zaprotestowac przeciwko braku odpowiedniego oznaczenia grupy wiekowej na okladce. Inicjatywa wydala mi sie co najmniej dziwna, bo w tamtym okresie w Polsce gry przewaznie sciagano z sieci tudziez od bazarowego pirata, gdzie nie bylo mowy o zadnych okladkach. Swoja droga, ciekawe czy tworca reportazu kupil oryginal.



design&photo by [Aloeswood Shrine / 紅蓮 椿] ■ powerd by [忍者BLOG]
忍者ブログ [PR]
Kalendarz
10 2024/11 12
S M T W T F S
1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30

Linki

Nekrolog

Komentarze
[06/27 Mloda]
[03/14 BZY]
[03/14 w_m]
[11/24 BZY]
[11/24 Morden]
Trackback
Profile
性別:
非公開
QR
Słaba wyszukiwarka
Rzucono shurikenów
Analiza